Jest coś nienazywalnego w podejmowaniu się projektów, które na pierwszy rzut oka wydają się niemożliwe lub prawie niemożliwe, zwłaszcza z perspektywy osoby o przeciętnym poziomie aktywności fizycznej. Jednym z takich przedsięwzięć jest Border to Hel – organizowana przez ekipę biegową Swords Warsaw sztafeta biegowa ze Świnoujścia na Hel. 387 km, sześcioosobowe zespoły zebrane w kampery*, a to wszystko podlane czerwcowym żarem lejącym się z nieba.


Od dłuższego czasu obserwowałem społeczność i działania Swordsów na Instagramie – wszelkie ich inicjatywy (niedzielne LSD – Long Slow Distance, czy właśnie Border to Hel) emanowały tym, co dotychczas łączyłem z zajawkami takimi jak deskorolka czy bmx – elementem bycia razem, formą wyrażania siebie. Justyna, która najczęściej z naszego zespołu (o którym za chwilę) bywa w Warszawie, dołączyła do kilku niedzielnych biegowych meet-upów i jakoś w połowie kwietnia otrzymałem od niej wiadomość na Messengerze. Brzmiała mniej więcej tak: Swordsi zapraszają nas na Border to Hel, biegniesz? Wiadomo, że biegnę.

Do Justyny i Henryka, jej partnera, i mnie musieliśmy zebrać kolejne trzy osoby równie gotowe co my. Pierwsza myśl – Alex, mój biegowy partner i jedna z najbardziej otwartych na przygody osób, jakie znam. Justyna wciągnęła na pokład Gannę, która częściej pedałuje, niż biega, mimo to nie trzeba było jej dwa razy namawiać. Ostatni element układanki – Michał Znamy się z otwartoklatkowego Slacka i od dłuższego czasu temat biegania dominuje nasze rozmowy. Trochę namawiania, trochę namysłu i jest – mamy końcówkę czerwca i Michał jest współautorem tej relacji. Naturalną myślą było też zaangażowanie w tę przygodę moich przyjaciół – Dominiki i Dawida, którzy na trasie biegu okazali się nieocenieni. Ale o tym za chwilę. 

* auto Henryka i Justyny to trzyosobowy Fiat Ducato przerobiony własnymi siłami na kampera, dlatego w teamie Kind Heads jechaliśmy dwoma samochodami.

Przed Border to Hel

Michał:

Zaproszenie do udziału w Border to Hel pojawiło się w samym środku moich przygotowań do pierwszego maratonu. Do tej pory najdłuższym dystansem, jaki przebiegłem, był półmaraton (i było to też w tym roku), więc perspektywa około 60 km nadmorskimi ścieżkami wydawała się nieco przerażająca, ale ponieważ wyznaję zasadę „aim high”, to postanowiłem spróbować swoich sił. 

Plan treningowy w sumie nie różnił się znacznie od standardowego planu maratońskiego – nie zabrakło w nim klasycznych jednostek treningowych takich jak podbiegi, rytmy, wytrzymałość tempowa czy długie wybiegania. Pojawiła się jednak jedna różnica – zacząłem w weekendy realizować po dwa treningi dziennie (a czasem nawet i więcej). Wszystko po to, żeby przygotować się do biegu sztafetowego i biegania krótko, ale często. Przykład: zamiast niedzielnego, długiego wybiegania w planie pojawił się zapis – 4×5 km. Cztery biegi pięciokilometrowe z około 1-1,5 h przerwy pomiędzy nimi.

Ze strony logistycznej przypadła mi głównie robota „analityczna” – przygotowanie podziału trasy na odcinki, rozpisanie miejsc zmian na mapie, przypisanie członków zespołu do poszczególnych funkcji (bieg, rower, prowadzenie kampera, odpoczynek – co koniec końców okazało się niepotrzebne, ale zawsze dobrze mieć plan B. Musieliśmy też odpowiednio wcześnie przygotować się na bieganie w nocy (tu trzeba było zadbać przede wszystkim o odpowiednie oświetlenie i odblaski).

Maciek:

Border to Hel to z mojej perspektywy fun project, który akurat dość dobrze wpisał się w przygotowania do innych startów – przede wszystkim lipcowego 110 km podczas Dolnośląskiego Festiwalu Biegów Górskich. Chwilę wcześniej startowałem w Rzeźniku Sky na 50 km, więc czułem się przygotowany mentalnie i fizycznie na długi wysiłek, wiedziałem też, że nie chcę się „zajechać” Swordsowym projektem. Z lekką głową dobrze się biegnie – niewielkie oczekiwania sprawiają, że możesz się jedynie pozytywnie zaskoczyć.

Od początku traktowałem Border to Hel jako inicjatywę, w której bieganie jest tak naprawdę tłem. Cieszyłem się bardzo na spotkanie z bliskimi osobami i perspektywę spędzenia czasu z nowymi ludźmi, którzy mają podobny mindset – to uczucie podobne do tego momentu, gdy wybierasz się na hardcore-punkowy koncert. Przed biegiem zastanawiałem się, co mogłoby usprawnić lub umilić to całe doświadczenie. Tutaj bezcenne okazało się wsparcie Karoliny Kubary z Dobrej Kalorii (polecamy wywiad z Karoliną na RoślinnieJemy), która bez chwili zastanowienia zgodziła się wesprzeć naszą ekipę roślinnymi smakołykami – co, jak się później okazało, rzeczywiście ułatwiło nam życie, zwłaszcza po dwudziestu-kilku godzinach ciągłego wysiłku. Elementem dopełniającym tę układankę Border to Hel było wsparcie od Dawida i HAYB Coffee i przygotowanie specjalnej kawy z tej okazji. Cieszyłem się też bardzo na bluzy i koszulki dla naszej ekipy, które przygotowała nasza przyjaciółka, Ewa Browarczyk. Ekipa Swords Warsaw zadbała o osłonę naszych głów przed skwarem od Ciele Athletics i żele energetyczne od Maurten.

Wróćmy do biegania.

Biegniemy – breakthrough moments

Michał:

W trakcie całego biegu zaliczyłem około 18-19 zmian, ale to dwie z nich szczególnie zapadły mi w pamięć. Obie dość specyficzne i w niesamowitych okolicznościach przyrody. Pierwsza to tzw. bagna. Wraz z Alexem, który jechał obok mnie na rowerze (i na całej trasie niesamowicie mnie motywował do dawania z siebie wszystkiego!), wjechaliśmy w polną ścieżkę w okolicach jeziora Łebsko. Nie wiedzieliśmy wtedy jeszcze, co nas czeka. Jak się wkrótce okazało, praktycznie cały odcinek specjalny (około 7 km) przebiegał przez bagno. Owszem, były tam ultra wąskie ścieżki, ale powiedzieć, że niezbyt przystosowane do biegania, to nic nie powiedzieć. Dodatkowo byliśmy tam około 5:00 rano więc zaskoczyła nas tam chmara much. I towarzyszyła nam ona przez praktycznie cały odcinek. Czy był to dla mnie najbardziej męczący odcinek? Tak. Czy przeklinałem pod nosem w trakcie biegu? Jak najbardziej. Ale widoki były naprawdę niesamowite, no i samo przeżycie też bardzo ciekawe.
Drugi odcinek to nocny bieg szlakiem zwiniętych torów (między Ustką a Rowami). Bieg w ciemności, tylko w świetle czołówek, po drogach gruntowych i laskach, i co najważniejsze w chłodniejszej temperaturze był bardzo miłą odmianą po wcześniejszych zmaganiach w 35-stopniowym upale na asfalcie. To też jeden z tych odcinków, na którym czułem atmosferę rywalizacji – spotkaliśmy tam drugą drużynę, z którą walczyliśmy o prowadzenie w Border to Hel. Mimo że była druga w nocy, to w ogóle nie czułem zmęczenia, i dzięki tej właśnie rywalizacji odnosiłem wrażenie, że bieg się dopiero zaczyna i trzeba przyspieszyć.

Maciek:

Od startu praktycznie do samej mety byłem maksymalnie podekscytowany – zarówno robiąc zmiany z Henrykiem, jak i czekając na koniec zmiany par: Alexa i Michała, Ganny i Justyny. Odmiennie od pozostałych teamów zmienialiśmy się częściej, mniej więcej co 10-12 km na parę. Mam 348 migawek w mojej głowie odnośnie do samego biegu – chyba szczególnie podobał mi się moment nad ranem, kiedy w ciszy pokonałem swoje odcinki najszybciej na całej trasie. Magicznym miksem wyczerpania, mocnego nasłonecznienia głowy i buzujących endorfin były także ostatnie zmiany – polany przed startem zimną wodą, w konstrukcji z czapki i koszulki na głowie robiłem je z szerokim uśmiechem na twarzy.

Z perspektywy czasu na mojej prywatnej liście najlepszych momentów na trasie Border to Hel są te najtrudniejsze – np. gdy okazało się, że ekipa w kamperze minęła niechcący jeden punkt zmiany, przez co z Henrykiem musieliśmy pokonać dodatkowe kilometry w prażącym słońcu, dzieląc się resztkami wody na dnie bidonu. Miałem też chwilę na skraju delirium, gdy po około 25 godzinach bez snu nie byłem w stanie zrozumieć, co mówi do mnie siedzący obok Henryk – oboje padliśmy na 15-minut drzemki w jakimś zagajniku przy parkingu w środku nadmorskiego miasteczka, którego nazwy nie mogę sobie przypomnieć. Ożywił nas lód. Duża ilość lodu. 33 godziny zasilane szerokimi uśmiechami, średnia temperatura pewnie też z 33 stopnie – było warto.

Powered by plants

Jest taka biegowa mądrość w świecie biegów ultra, że długie bieganie to w dużej mierze zawody w jedzeniu. Format sztafety Border to Hel umożliwił nam ładowanie baterii w miarę sensownymi posiłkami. Jestem nawet gotów zaryzykować stwierdzenie, że odżywianie przemyśleliśmy bardzo dobrze, do tego nieocenione było wsparcie Dominiki Targosz (którą możecie kojarzyć – jest ambasadorką projektu Chefs for Change), która pomagała nam wyczarować najwięcej smaku z najprostszych, wręcz prymitywnych posiłków. Co jedliśmy?

Michał:

Moje ulubione danie z całego wyścigu to zdecydowanie lawasz z gyrosem od Dobrej Kalorii. Po ogromnym wysiłku i zajadaniu się batonami, żelami i bananami takie danie to było niebo w gębie. Na pewno pomogło też to, że Dominika i Dawid, którzy nam w przygotowywaniu jedzenia pomagali, wiedzieli, co robią, dzięki czemu lawasz był wypełniony warzywami, sosami i gyrosem, a do tego doskonale przyprawiony. I mimo że minął już miesiąc od Border to Hel, to cały czas ten lawasz za mną chodzi.

Maciek:

Często mówię, że rok 2021 to dla mnie rok wybrednego weganizmu – liczba coraz lepszych roślinnych produktów, ilość restauracji oferujących pyszne roślinne dania daje możliwość „marudzenia” i wyboru tych najbardziej smacznych i najbardziej odżywczych produktów. Na Border to Hel mimo mocno polowych warunków jedliśmy wyjątkowo dobrze. Nic nie smakuje lepiej od burrito z roślinnym burgerem od Dobrej Kalorii, ryżem i warzywami, przygotowane przez Dawida, które czeka na ciebie po twojej zmianie. Wypalone kalorie świetnie uzupełniały owsianki, które okazały się świetnym rozwiązaniem, gdy czasu w trakcie postojów nie było zbyt wiele. 

Nocne zmiany to inna historia. Po całym dniu w słońcu nie miałem siły myśleć za bardzo o wybrednym weganizmie. Robotę robiły żele z kofeiną (dziękujemy Maurten!), kawa od Dawida w umiarkowanych ilościach (dziekujemy HAYB!), ale też mało oczywiste rzeczy – dukaty buraczane, tortilla z roślinną kaszanką na zimno czy… krakersy z makiem i sezamem, które kupiłem trochę z sentymentu, widząc je w lokalnej Biedronce. Zapomniałbym – woda. W trakcie Border to Hel zużyliśmy chyba z 20 pięciolitrowych baniaków wody. Większość wypiliśmy, ale zmiany w mokrej czapce to też jeden ze sposobów na optymalne wykorzystanie zasobów H2O w popołudniowym skwarze.

Już po dotarciu na Hel, chwili na odpoczynek i próbie złapania chwili snu wypełzliśmy (to chyba dobre określenie) na krótki spacer zwieńczony znanym i lubianym Weggerem. Po 21 na Półwyspie najlepszą wegańską restauracją jest Żabka. 

Major takeaways

Michał:

Ten projekt zdecydowanie pokazał mi, że warto przekraczać swoje granice. Do momentu startu w BTH najdłuższym dystansem, jaki przebiegłem, był półmaraton – tutaj w ciągu 33 godzin przebiegłem 61 km. Momentami było ciężko, pojawiały się myśli że nie dam rady, ale atmosfera w drużynie sprawiała, że człowiek nie chciał się poddać, chciał walczyć dalej. Poznałem też wspaniałych ludzi i mam wrażenie, że więź, która się między nami nawiązała, zostanie z nami na dłużej. Wreszcie zauważyłem też, nad czym muszę popracować w przyszłości – nad lepszym nawadnianiem, nad lepszym odżywianiem się na trasie (mam wrażenie że jadłem za mało – z własnej winy) i nad lepszym rozkładaniem sił na długim dystansie (trochę zbyt ostro zacząłem i na ostatnich zmianach leciałem już na oparach). Te doświadczenia na pewno zaprocentują i mam nadzieję, że w przyszłym roku (bo zamierzam to pobiec jeszcze raz!) będzie lepiej.

Maciek:

Pisząc tę relację, zastanawiam się, które migawki pojawiają się w moich myślach najczęściej, gdy myślę o Border to Hel 2021 – przed oczami pojawiają mi się czasami uśmiechnięte, a czasami zmęczone oczy ekipy Kind Heads. Te kilka dni między Świnoujściem a Helem to bardziej międzyludzkie niż biegowe doświadczenie. Szansa, by obserwować bliskie i nowe-bliskie mi osoby w projekcie, który na wstępie wydawał się mocno abstrakcyjny, to dla mnie wielka wartość. Border to Hel to dla mnie pięknie łączący się w całość zbiór kolektywnie przeżywanych momentów – jakkolwiek ezoterycznie to nie brzmi, tak właśnie było. Michał, Alex, Ganna, Henryk, Justyna, Dominika i Dawid – true Kind Heads. Swords Warsaw – true community champs. Dziękuję.

Make running cool again.

PS Dobiegliśmy jako pierwsza ekipa w 33 godziny i 9 minut.